Niewinni, często bezbronni i zastraszeni zostają skazani na wewnętrzną śmierć, której katem staje się duchowy autorytet. Nie są w stanie się obronić, wolą zapomnieć, muszą zapominać, żeby „próbować żyć”.
Ci mali, przygnieceni nieproporcjonalnie dużą krzywdą, próbują oswoić nienormalność, tłumacząc sobie: „przecież to nic takiego”.
Kiedy upadają – ponosząc konsekwencje grzechu dorosłych – biorą winę na siebie. A czasem utwierdza ich w destrukcyjnym myśleniu o sobie ktoś drugi, mówiąc: „sama tego chciałaś”.
Czuła, empatyczna, zatroskana Maryja może być obrazem bliźniego, który współcierpi z pokrzywdzonym. Człowieka wykorzystanego najbardziej rozumie drugi wykorzystany, ale drzwi do rewolucji czułości są otwarte dla każdego.
Psychoterapia, leki, duchowy towarzysz. To dzięki nim droga do wolności staje się realna. Odkrywam, że nie jestem nienormalna, że zostałam upokorzona, wyśmiana i zastraszona.
Godność przywraca sprawiedliwość, która po ludzku często jest nierealna. Słowa szczerych przeprosin oprawcy także okazują się niemożliwe. Pozostaje wierzyć, że błogosławionymi są ci, którzy się smucą, bo zostaną pocieszeni.
Podnoszą się, nabierają sił, żeby powiedzieć o swojej krzywdzie. Żyją nadzieją, że teraz już będzie tylko lepiej. Wtedy przychodzi rozczarowanie, bo słyszą: „dopiero teraz sobie o tym przypomniałaś?”.
Płacz pomaga, uwalnia i po wyrzuceniu z siebie wszystkiego możliwe staje się dalsze życie. Szpital polowy, wspólne zapłakanie, próba zrozumienia tego, co po ludzku nie do zrozumienia, przytulenie – bo pokrzywdzony nie jest trędowatym.
Wszyscy wiedzą, więc nieprawdopodobne wydaje się, że wezmą w obronę oprawcę. A jednak… Skopali leżącego, nazwali pokrzywdzonego kłamcą i kazali się wynosić.
Intymność ciała stworzonego na obraz Boga, szacunek dla granic drugiego. Nie uszanował ich krzywdziciel. Zabrał bezprawnie wolność fizyczną, emocjonalną i duchową, wykorzystując swoją autorytarną pozycję.
Niechciany dotyk staje się gwoździem, raniące słowa wbijają się w głowę jak cierniowa korona. Ile ran, tyle blizn pozostających do końca życia.
Wydaje się, że wszystko stracone, nadzieja umarła, wszyscy uciekli, zostawili. Kiedy byłam na dnie, postanowiłam rzucić się w przepaść. To był początek nowego życia. Koniec stał się początkiem.
„Przepraszam” z ust biskupa, słowa „wierzę w Ciebie” od spowiednika i „damy radę” z ust męża. Brzmią jak utulenie Matki, kiedy traci się nadzieję.
Cisza, nie słychać cierpienia, jęków. Milczeniem nie da się przykryć krzywdy, bo ona była i jest nienegocjowalna, realna i osobista.